Syndrom Riddocha
Tom I: Lepszego świata nie będzie
Autor: Sylwia Błach
Data wydania: 24.02.2017
Gatunek: Horror/postapo
Liczba stron: 230
Wydawnictwo: Dom Horroru
Cena (okładka miękka): 35 zł
Można zakupić ją na allegro (również w przedsprzedaży).
Pod koniec miesiąca swoją premierę będzie miała najnowsza publikacja Sylwii Błach, autorki między innymi książek Bo śmierć to dopiero początek i Trzy lata strachu.
Opis z okładki:
Lubicie „Resident Evil“? Podobało Wam się „World War Z“? Kochacie klimaty w stylu „Więźnia Labiryntu“ i „Niezgodnej“? To książka dla Was!
Po trzeciej wojnie światowej nic nie jest takie, jak było.
Modyfikacje genetyczne są na porządku dziennym.
Technologia zastępuje człowieka.
Tylko jedno nigdy się nie zmieni: żądza władzy absolutnej.
Jesse, oślepiony w wyniku eksperymentu żołnierz tajnej jednostki Czyścicieli, wyrusza na z pozoru błahą misję. Ma odnaleźć Pierwszego – protoplastę nieumarłych. Zadanie okazuje się podstępem, na ulice wylegają hordy zombie, a przyjaciele stają się wrogami. Czy Czyścicielka wygra walkę z czasem? Czy pokona własne słabości? I w końcu: czy znajdzie tego, którego szuka cały świat?
Już dzisiaj zapraszam do lektury fragmentu książki, za którego udostępnienie dziękuję autorce.
Rozdział I
Biegł. Prosto na
mnie. Wbrew jego zgniłym mięśniom i powykręcanym stawom, których budowę
studiowałam w czasach, gdy jeszcze widziałam. Poruszał się w zastraszającym
tempie.
Gdy był o krok
ode mnie zrobiłam unik. Wychyliłam się w tył, jednocześnie wyrzucając wprzód
nogę. Poczułam, jak wściekły chwyta mnie za stopę i obraca o sto osiemdziesiąt
stopni.
Pozwoliłam ciału
polecieć, świadoma, że w tym momencie każda próba obrony skończyłaby się
skręceniem kostki.
Wpadłam na
metalowe kosze. Brzdęk rozedrganej pokrywy utonął w hałasie miasta. Napięłam
wszystkie mięśnie. Coś chrupnęło mi w barku, gdy rękoma zatoczyłam koła, by
rozruszać stawy. Barki stłuczone, ale raczej nic nie złamane – zanalizowałam,
gdy delikatny ból rozlał się po tkankach.
Ujrzałam ruch z
prawej strony. Tym razem byłam przygotowana.
Podparłam się o
stojący za mną kosz i z kocią zwinnością na niego wskoczyłam. Z całej siły
uderzyłam zaciśniętą pięścią w kierunku przeciwnika. Poczułam jak kolce kastetu
trafiają na miękką tkankę. Kopnęłam, trafiłam, szybko wycofałam nogę.
Odpowiedział mi rykiem. W końcu znajdowałam się wyżej, miałam przewagę.
Kopnęłam raz jeszcze, lecz zrobił unik.
Zamachnął się w
moim kierunku. Widziałam tylko jego rękę. Zniekształcona, niczym na filmie w
zwolnionym tempie, zmierzała ku mojej twarzy. Odchyliłam się w bok, jednak
poczułam, jak ostre pazury rozcinają mi skórę na policzku. Sturlałam się z
kosza, by uniknąć kolejnego z błyskawicznych ataków i na oślep wystrzeliłam
nogi przed siebie, niczym w jakimś tandetnym japońskim filmie kung-fu.
Trafiłam, choć nie wiedziałam ani w co, ani jak mocno. Usłyszałam tylko
wściekły wrzask i uchyliłam się przed lecącą butelką.
Spudłował, ale
gdy butelka rozprysnęła się o ścianę nieopodal mojej twarzy, kawałek szkła wbił
mi się w policzek. Przyzwyczajona do bólu wyszarpnęłam go automatycznie, myśląc
o infekcji, której bym nie chciała.
Ciepło
spływającej po twarzy krwi sprawiło, że dostałam furii. Błyskawicznie
wyprowadziłam cios sierpowy, a potem, drugą ręką, dodałam cios z dołu. Szkło w
mojej dłoni wbiło się w jego szczękę. Zastygł w bezruchu, co nie ułatwiało mi
zadania.
Celowałam na
oślep, lewy prosty, sierpowy, prawy prosty, znów sierpowy. Czułam, jak moje
dłonie trafiają w jego mokre, oślizgłe tkanki, a potem zobaczyłam jak się cofa
o kilka kroków.
Był twardy. Gdy
rzucił się na mnie, odskoczyłam w bok i zaatakowałam go od tyłu. Chwytając za
coś, co kiedyś było ludzką szyją i szarpiąc z całej siły za ścięgna wiedziałam,
że to już koniec.
Złamałam mu
kark, a potem, gdy padł na ziemię powalony ciosem, z perfekcyjnym wyczuciem
przestrzeni uderzyłam z całej siły nogą odzianą we wzmocniony blachami i
gwoździami glan. Trafiłam dokładnie tam, gdzie chciałam: w głowę. Utwierdził
mnie w tym tak charakterystyczny dźwięk przesuszonej, pękającej czaszki i
plusk, który wydaje z siebie galaretowata maź mózgu, gdy dwucalowe gwoździe
płynnie się w niej zatapiają...
Uklęknęłam i
pozwoliłam dłoniom błądzić po jego ciele. Bezsprzecznie był to mężczyzna. Mimo
zniekształconego ciała wyczuwałam mocny zarys szczęki, twardy tors i genitalia.
Ubrany był do bólu zwyczajnie, pod palcami miałam twardą fakturę dżinsu i
miękkość bluzy z kapturem... Moda ponadczasowa.
Gdy szedł,
pewnie nikt nie zwracał na niego uwagi. Mocno naciągnięty kaptur musiał skrywać
trupią twarz. A odmieńców jest na ulicach teraz tak wielu, że mutacje nie robią
już na nikim wrażenia. Codziennie mijamy kobiety o nieproporcjonalnych sylwetkach,
mężczyzn o dziwnych kolorach skóry czy ludzi ze zbyt dużymi lub małymi głowami.
Przynajmniej tak mi mówiono.
On jednak nie
był genetycznie zmutowanym człowiekiem, efektem leków i prochów branych przez
troskliwą mamusię czy pozostałościami po spuszczeniu przez Koreę
eksperymentalnej bakterii na państwa Ameryki Północnej. Był, po prostu, zombie.
Ten charakterystyczny smród rozkładu rozpoznam wszędzie.
Jednego nie
rozumiałam: dlaczego właściwie mnie zaatakował? Głód, rabunek? To nie pasowało.
Wbrew temu co
opinia sądziła o żywych trupach, nie były jakieś nad wyraz silne czy powolne.
Jedyne, co ich różniło od żyjących, to wytrwałość. Jeśli się nie zna słabych
punktów, miejsc wrażliwych na atak – jest się na przegranej pozycji. Gdyby
trafił na zwykłą dziewczynę, na pewno w mgnieniu oka pozbawiłby ją życia i
zeżarł, oblizując się ze smakiem. Miał pecha, że trafił na Czyścicielkę.
Podniosłam się.
Nie miałam siły ani chęci się nad tym teraz zastanawiać. Dzisiejszy dzień w
Bazie mnie wykończył. Teoretycznie wojna się skończyła, praktycznie wciąż
sprzątaliśmy śmieci po nierozważnych działaniach. Ile to już lat... Cholerne
KML, FBS, KBZ i inne pierdolone wydziały, które zajmowały się tylko tak zwaną
„czystą robotą”. Istnienie mojej drużyny, Czyścicieli, było utajone. Świat nie
musiał wiedzieć, że hordy zombie są wśród nas i gdyby tylko zechciały, mogłyby
zorganizować nam apokalipsę niczym z Resident Evil 12, a kto wie czy nawet nie
bardziej spektakularną. Wybuchy, pościgi, krew na ulicach i dywany z trupów, te
sprawy. Trzymaliśmy jednak potwory w szrankach i nie dostrzegaliśmy żadnych
znaków wzmożonej agresji z ich strony. Co rozsądniejsze osobniki trzymały się
na uboczu, prowadząc mało interesującą, ale jednak spokojną, egzystencję.
Bardziej żywiołowe egzemplarze były eliminowane. I tak miało pozostać.
Po kilku
głębszych oddechach i zatoczeniu kółek ramionami, by upewnić się, że wpadając
na kosze nic nie nadwyrężyłam ani nie złamałam, podniosłam swego nieodłącznego
przyjaciela: białą laskę, i skierowałam się w stronę domu. Dla postronnego
obywatela niczym nie różniłam się od zwykłego niewidomego.
Co jakiś czas
laska stukała o ścianę czy krawężnik, a wtedy zmieniałam kierunek. Zwykle
jednak towarzyszyły mi tylko dźwięki miasta szykującego się do kolejnej nocy w
klubach. Śmiech nastolatek, huk odpicowanych pojazdów, czasem namiętne odgłosy,
gdy szłam skrótem przez opuszczone podwórka i place zabaw – często opisywane w
gazetach jako skażone, tylko po to, by głodna wrażeń młodzież uprawiała tam
miłość, a miasto zarabiało na mandatach wystawianych przez strażników za
naruszenie moralności. Pragnienie adrenaliny, to nigdy nie przestanie nas
napędzać.
Znałam mapę
miasta na pamięć, a dziś był piątek, więc wolałam nadłożyć drogi niż znów wpaść
na rozgrzaną młodzież. Wsłuchując się w roześmiane głosy tłoczące się przed
kinem Capital, po raz kolejny w tym tygodniu stwierdzałam, że ostatnio zbyt
późno wychodzę z pracy.
Kiedyś, tuż po
tym, jak na swoje własne życzenie zachorowałam, żałowałam że już nigdy nie
ujrzę świata przyszłości, w którym przyszło mi żyć. O takich jak ja mówiono:
międzyepokowi. Urodzona w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, przez
całe swoje życie obserwowałam błyskawiczny postęp techniczny. Wojny, które
trwały w drugiej dekadzie wieku dwudziestego pierwszego sprawiły, że
technologia zaczęła się rozwijać w zastraszającym tempie. Mówiące komputery
obsługiwane przez roboty. Samochody samosterujące. Broń biologiczna, wirusy
sprawiające, że ludzkie DNA się zmieniało, a żołnierze pozyskiwali nowe
umiejętności.
Z drugiej jednak
strony rozwój ten nie był aż tak niesamowity, jak moje pokolenie w swojej
młodości się spodziewało. Wynajdywane było wszystko to, co mogliśmy sobie
wyobrazić na początku wieku, ale nic
więcej. Nie tworzono nowych bakterii, a jedynie mutowano już istniejące. Tak
jakby ludzka wyobraźnia osiągnęła swój kres... Wszystko to, o czym marzyliśmy:
inteligentne domy, roboty, wirtualna rzeczywistość tak realna, jak jej
prawdziwy odpowiednik, stało się prawdą. Ale nic ponadto. Nic, co by nas, ludzi
wychowanych na filmach science-fiction, naprawdę zaskoczyło.
Nie tego jednak
żałowałam tuż po przemianie. Brakowało mi widoku nieba, wciąż błękitnego i
niesamowitego, przecinanego tysiącami kolorowych smug. Nad naszymi głowami
latało kilka milionów samolotów dziennie, a w zależności od linii lub fantazji
właściciela – zostawiały za sobą inny kolor pary, barwiąc tym chmury i tworząc
przepiękny widok... Brakowało mi budynków, które osiągnęły architektoniczny
wyż. Tworzone z nowoczesnych materiałów często przybierały dziwne obłe kształty
lub zdawały się lewitować w powietrzu. Mody, bardziej barwnych i szalonych
ubrań, niż kiedykolwiek, migających koszulek czy sukienek z wszczepianymi
ekranami. Jedynie projektantów stać było na wymyślanie wciąż to nowych, nieznanych
nam rzeczy, nie byłam więc nawet w stanie sobie wyobrazić jak ciekawie
wyglądają ludzie, którzy mnie otaczają.
A wiedziałam, że
już nigdy tego nie zobaczę.
Laska w dłoni
wciąż drżała, dzięki czemu widziałam jej zarys. Trzydzieści lat temu, gdy
zaczynałam pracę w Bazie, zgodziłam się zostać jednym z żołnierzy przyszłości.
Wojsko, postapokalipsa, siła i bezwzględność tajnych agentów – to zawsze mnie
fascynowało.
Byłam młoda,
pełna energii, inteligentna i bez zobowiązań. Bez rodziny, bez chłopaka, nawet
bez chomika czy kwiatka, który musiałabym podlewać. Idealny obiekt do
przetestowania eksperymentalnej szczepionki.
Nie pamiętam,
bym odczuwała wtedy strach, raczej podekscytowanie. Mieli mi wszczepić wirus
wywołujący syndrom Riddocha. Syndrom znany od dawna, nigdy jednak całkowicie
nie zrozumiany przez naukowców. Osoby niewidome dostrzegają wyłącznie ruch.
Tylko tyle i aż tyle.
Oczywiście nie
miałam stać się niewidoma, a wszczepiany mi wirus był wersją udoskonaloną.
Wyostrzał percepcję, sprawiał, że każdy ruch miałam widzieć szybciej, jakby z
wyprzedzeniem. Miałam stać się bardziej podatna na ruszające się bodźce, a co
za tym idzie, lepiej strzelać z broni czy też szybciej dostrzegać
nadbiegającego przeciwnika. Mieć wyostrzone zmysły.
Ale jak to w
sytuacji, gdy pomysł jest w fazie eksperymentalnej, coś musiało pójść nie tak.
Gdy wirus wdarł
się do ośrodka odpowiedzialnego za wzrok, przeżyłam najgorsze chwile w życiu.
Wszystko co widziałam było zwielokrotnione. Przedmioty statyczne zdawały się
wiecznie drżeć, a szybkość poruszających się w moją stronę osób zawsze była
nienaturalna: raz szybsza, raz wolniejsza. Najmniejsze nawet poruszenie
dostrzeżone w obszarze peryferyjnym sprawiało, że atakowałam, niczym w odruchu
obronnym. Potrafiłam uderzyć drzewo, bo pod wpływem wiatru zadrżała na nim
gałązka. Rzucić się w kierunku goniącego mysz kota. W końcu: zaatakować lustro,
gdy dojrzałam w nim swoje odbicie, kalecząc się przy tym.
Widziałam tak,
jak osoby z syndromem Riddocha. Ale jednocześnie widziałam też normalnie. Dwa
nałożone na siebie światy.
Nie wiedzieliśmy
co robić, a gdy do mediów wyciekła informacja o tym, że Baza eksperymentuje na
ludziach, zaczęłam żyć w ciągłym strachu. Zapewne nie byłam pierwszą, którą
próbowano modyfikować; ale na pewno o mnie, jako o pierwszej, dowiedział się
świat. Przedstawiciele kościoła chcieli mnie wyeliminować, gdyż tylko Bóg ma
prawo do tworzenia. Brukowce koniecznie chciały przeprowadzić ze mną wywiad. A
przedstawiciele władz innych krajów podobno planowały porwanie. Nigdy wcześniej
i nigdy później tak się nie bałam.
Ostatecznie
podjęliśmy decyzję. Oślepiono mnie. Mikroskopijne roboty zszyły białka w ten
sposób, bym już nigdy nic nie widziała. Oczy przykryte bielmem. Podobno coś
takiego mam.
Długo
zastanawialiśmy się nad tą decyzją. Sądziliśmy, że oślepienie pozbawi mnie
także umiejętności postrzegania ruchu. Już na początku swojej kariery, miałam
stać się weteranem wojennym, wykluczonym z walki, z nikłą pensją i medalem za
odwagę, którym nawet nie mogłabym się chwalić, bo przecież należałam do
jednostki, która oficjalnie nie istniała. Nie znając mechanizmów rządzących
chorobą, sądziliśmy, że wszystko to, co się widzi, tkwi w oczach. Okazało się
jednak, że postrzeganie siedzi gdzieś głębiej. Umysł i jego siła są wciąż
niezbadane...
Od tej pory żyję
z syndromem Riddocha, w udoskonalonej wersji. Odpowiada mi to. Dostrzegam
każdy, najmniejszy ruch w okolicy. Nie mam problemu z wpadaniem na ludzi na
ulicy, wymijam ich niczym widząca. Czasem wejdę w kosz czy ścianę, ale od tego
mam laskę, by ich unikać. Gdy nawet ją wypuszczę z dłoni, znajduję w mgnieniu
oka.
Mój przyjaciel,
Korthel, jeden z naukowców odpowiedzialnych za mój stan, długo myślał jak
stworzyć dla mnie wszelkie udogodnienia. W końcu wpadł na najprostsze
rozwiązanie. To w jego głowie narodził się cały system urządzeń z małymi
bateryjkami, które bezustannie drżą. Ludzkie oko tego nie dostrzega, moje –
tak.
Jest dobrze,
żyję tak, jak zawsze chciałam. Walczę. Wciąż należę do jednostki bojowej,
wysyłają nas tam, gdzie sprawy stają się niejasne.
Przestałam już
tęsknić za pięknem, myśleć o tym, czego nie mogę dostrzec. W głowie stworzyłam
własny świat barw i kolorów. Zaczęło mi to wystarczać. Bo co gdybym nagle
zaczęła widzieć i stwierdziła, że architektura jednak nie jest aż tak
wyjątkowa? A tak wszystkie budynki powstały w mej głowie. Żyją tam i są
zachwycające. Mój azyl...
W oddali
dostrzegłam delikatnie drganie dużego prostokąta. Drzwi. Jestem w domu.
– Accueillir à
la maison! – rozległo się w głośnikach, gdy przekroczyłam próg. Cholerny
francuski.
Tak, dokładnie
tak wygląda sprawa z tą nowoczesną technologią. Im jej więcej wokół nas, tym
większe szanse, że coś będzie nawalać. Dobrze, jeśli to tylko ekspres do kawy,
który źle wymierza ilość ziaren. Gorzej, gdy zawiodą zamki sterujące
kuloodpornymi drzwiami i oknami, tworząc z naszego mieszkania nasz grobowiec.
Ja trafiłam na
sytuację pośrednią. Dom co jakiś czas się resetował i zaczynał mówić do mnie w
obcych językach. Słyszałam już przywitania po francusku, albańsku, nawet
językach, które w trakcie wojny wymarły razem z całymi swoimi populacjami:
baskijsku czy niemiecku. Wzywałam specjalistów od montażu, jednak roboty, które
zastąpiły ludzi potrafiły tylko odpowiedzieć: wada fabryczna, koszt naprawy...
I tu niebotycznie wysoka suma, dzięki której uznałam, że wolę już zacząć uczyć
się języków obcych.
Brakowało mi
prawdziwych majstrów. Niestety, większość firm zrezygnowała z zatrudniania
ludzi. I to nie dlatego, że roboty były tańsze. Praca ludzka zawsze była i
będzie najtańsza, wciąż po świecie chodzą osoby na tyle wykształcone, by sobie
poradzić z prostymi naprawami, a jednocześnie nie mające wystarczającej wiedzy,
by wspiąć się na szczeble kariery.
Kiedyś właśnie o
nich mówiono „złote rączki”. Teraz zasilają szeregi bezrobotnych, włócząc się
po ulicach i żebrząc lub jednym dramatycznym ruchem rezygnując z tego świata.
Żałowano ich,
jednak korporacje były bezwzględne. Odkąd w dwa tysiące dwudziestym piątym do
SSD, czyli Systemów Sterowania Domostwami, wkradł się wirus i pozamykał
majstrów w domach razem z właścicielami, a potem ich żywcem ugotował ustawiając
temperaturę na sto stopni Celsjusza, właściciele korporacji musieli wprowadzić
roboty. I wbrew logice nie chodziło o to, że zginęły setki ludzi – na to nie ma
sposobu, trwała wojna, więc śmierć obywateli to zdaniem panów ważnych normalna
sprawa. Problemem stały się odszkodowania, które trzeba było wypłacić rodzinom
majstrów za wypadek przy pracy. Ogromne sumy, wiele firm zbankrutowało. A co
mądrzejsze, te które utrzymały się na rynku, zaprojektowały specjalne roboty i
pozwalniały tysiące pracowników.
Od tej pory
człowiek został zastąpiony przez maszynę. Maszyna nie ma bliskich, nikomu nie
będzie trzeba płacić. Nikt nie będzie płakał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za odwiedziny i zapraszam ponownie!
Będzie mi bardzo miło jeśli dasz znać co myślisz o tym poście :)